Wojna i ekologia, czyli "Kong. Wyspa Czaszki"
Z takimi filmami jak "Kong: Wyspa Czaszki" mam zawsze spory recenzencki problem. Nie jest to film słaby, nie jest to film zły, nie jest to film jakoś szczególnie nudny. Nie jest na tyle kiepski, żeby pisać ironiczną recenzję punktującą wszystkie scenariuszowe głupotki. Nie jest też na tyle dobry, żeby pisać wnikliwą analizę doszukującą się głębokich intertekstualnych nawiązań w poszczególnych scenach. To niestety film boleśnie niepotrzebny, film którego twórcy aż do napisów końcowych nie mieli pomysłu, co tak właściwie chcą nakręcić.
No własnie, co oni chcieli nakręcić? Ogólnie rzecz biorąc, zawsze chcę wierzyć, ze za nakręceniem remake'u stoi coś więcej niż chęć wyłudzenia kasy od kolejnych milionów widzów (w tym przypadku nawet miliardów - nie bez przyczyny w filmie pojawia się urodziwa Chinka). Jakaś iskra, jakiś pomysł, chęć wykorzystania znanych postaci do powiedzenia o czymś więcej, spełnienie marzenia z dzieciństwa. Tutaj niestety nie widać ani iskry, ani marzeń, jest za to czysty koniunkturalizm.
Oczywiście, można by powiedzieć, hej, przecież to King Kong. Czego można chcieć od filmu o wielkiej małpie poza dobrą rozrywką? Może też bym tak sądziła, gdybym wciąż nie miała w pamięci "King Konga" Petera Jacksona, który sprawił że na filmy o wielkich małpach walczących z tyranozaurami spojrzałam zupełnie inaczej. Wiem oczywiście, że recenzje nie były zbyt entuzjastyczne, ale ja mam do tego filmu olbrzymią słabość i będę go bronić do ostatniej kropli recenzenckiej krwi. Właśnie dlatego że reżyser i scenarzyści mieli na niego pomysł. Z jednej strony nakręcili po prostu remake filmu z 1933 roku i blockbuster dla miłośników Kongów, Godzilli i Jurassic Parków, z drugiej - w każdej scenie widać wizję reżysera, któremu przy użyciu nowoczesnej techniki udało się wskrzesić magię kina. Wyprawa na wyspę, pierwsze spotkanie z Kongiem, ucieczka przed dinozaurami, nawet to nieszczęsne lodowisko - te sceny są tak cudnie sfilmowane i tak przekonująco zagrane, że mimo iż pierwszy raz oglądałam film w telewizji, przerywany reklamami - od razu wczułam się w klimat. W "Wyspie Czaszki" nie ma niestety ani grama tej magii - co nie znaczy oczywiście, że nie ma dobrej rozrywki. Niemniej jednak - może niesłusznie - wychodzę z założenia, że jeśli kręci się kolejny remake, to tylko pod warunkiem, że zrobi się to lepiej niż poprzednik. Niestety, tutaj nie wychodzi.
Teoretycznie film sugeruje że to mityczne "coś więcej" kryje się jednak gdzieś między scenami. Nawiązania do "Czasu Apokalipsy" Coppoli (począwszy od plakatu), przeniesienie akcji w czasy wojny w Wietnamie, antywojenna fotograf jako główna bohaterka sprawiają wrażenie, że będzie to film z przesłaniem. Bo nawet jeśli kręcimy film o wielkiej małpie, horror o zabójczej kasecie wideo, albo komedię o nastolatkach - przesłanie, choćby najprostsze, przydaje się, żeby trzymać film w kupie. Tymczasem "Kong" sprawia wrażenie, że przesłanie może i gdzieś tam było, ale utonęło w zalewie scen akcji.
A jeśli o scenach akcji mowa, to niestety struktura filmu leży i kwiczy. A może inaczej - twórców filmu można pochwalić za niebywałą konsekwencję formalną, z jaką do tej struktury podchodzą. Mianowicie film zbudowany jest według następującej zasady: ludzie idą - chwila ciszy - BUM! pojawia się potwór - wkracza Kong - ludzie uciekają. Okej, wszak to, jakby nie było, monster movie. Ale wszystkie te sekwencje nie różnią się od siebie niemal w żaden sposób (poza gatunkiem potwora, które bardziej niż na towarzyszy King Konga pasują na towarzyszy Newta Scamandera), napięcie opiera się wyłącznie na kontraście cisza-hałas, a w pewnym momencie główną rozrywką stają się zakłady "kto teraz zginie".
Byłoby inaczej, gdyby los bohaterów w jakikolwiek sposób nas obchodził. Widać niestety wielką przepaść ziejącą między dwoma ostatnimi filmami o Kongu. U Petera Jacksona momentalnie przywiązałam się do poszczególnych postaci, w "Wyspie czaszki" nawet nieogolony Tom Hiddleston nie zmusił mnie do wykrzesania choćby iskry sympatii. Los każdego z żołnierzy i naukowców był mi doskonale obojętny, mimo iż przecież twórcy wybrali sprawdzone schematy - o tym, że któryś z bohaterów ma małego synka przypomina się do znudzenia, ktoś powtarza, że to jego ostatnia misja, ktoś jest młody i naiwny, a ktoś przystojny. Wszyscy jednak są zbitką tak nieznośnych klisz, że zęby bolą. Jeszcze bardziej bolą, gdy z patosu "Nikt-tak-naprawdę-nie-wraca-z-wojny" bohaterowie przerzucają się na humor. Humorystyczne sceny w filmie można co prawda policzyć na palcach, ale i tak żałowałam, że nie wypadły przy montażu. Jedyny przekonujący element humorystyczny to John C. Reilly w roli Robinsona z lat 40. - widać że aktor doskonale bawi się swoją rolą, czego nie można powiedzieć o pozostałych. Tom Hiddleston nawet z zarostem i podwiniętymi rękawami niekoniecznie pasuje na twardziela, a Brie Larson po prostu w filmie jest. Z kolei Samuel L. Jackson gra wkurzonego wojskowego który trochę bez sensu chciałby rozwalić całą wyspę, a wyprawa po ostatniego ocalałego żołnierza jest tylko pretekstem. Obsada jest mocno zróżnicowana pod względem narodowości i akcentów - niestety chyba tylko dlatego, żeby ich rozróżnić, bo charakteru to nie mają oni za grosz.
No właśnie, teoretycznie film zapowiada się jako starcie dwóch światopoglądów - tego pro- i antywojennego. Bardzo na czasie, zważywszy zapędy aktualnych światowych przywódców. Umieszczenie akcji podczas wojny w Wietnamie jeszcze bardziej potęguje to wrażenie. Co z tego, skoro w pewnym momencie film przeradza się w pokaz pod tytułem "reżyser dostał zabawki i się nimi bawi", a przesłanie ginie gdzieś w oparach trującego gazu i przeradza się w tradycyjne "dobra, wojna jest zła, ale patrzcie jakie piękne te wybuchy". Wszystkie antagonizmy rodzące się między bohaterami znikają, a głównym celem staje się walka o przetrwanie. Co nie musi być wadą, ale filmowi - z góry zaplanowanemu jako pierwsza część serii - brakuje też jakiegokolwiek epilogu, który domknąłby w choćby najmniejszy sposób relacje między postaciami.
Prawdziwy główny bohater filmu, czyli Kong (bo przecież nie dla amerykańskich żołnierzy oglądamy ten film) też padł ofiarą niezdecydowania twórców i akurat to wyszło mu na dobre, bo dzięki temu stał się całkowicie nieprzewidywalny. Jest trochę bezlitosnym zabójcą, trochę śmiertelnie samotnym ostatnim przedstawicielem swojego gatunku. Czasem kieruje się instynktem, czasem przeważają w nim ludzkie (czy aby na pewno) odruchy. W odróżnieniu od swoich poprzedników nie porywa blondynek i nie zaprzyjaźnia się z nikim, jest za to czymś w rodzaju gwaranta równowagi ekosystemu. Filmy o King Kongu zawsze były ostrzeżeniem przed igraniem z naturą i pokazywały, że czasem potwór może być bardziej ludzki od człowieka, który nie zawaha się przed zniszczeniem wszystkiego, czego się boi. Trudno jednak nazwać przesłanie filmu proekologicznym, bo w końcu ekologia jest ostatnią rzeczą o jakiej myślisz, gdy goni cię głodny dinozaur.
Wyraźnie twórcy "Konga: Wyspy Czaszki" chcieli, żeby wszystko było "bardziej". Kong jest większy niż we wszystkich poprzednich filmach razem wzięty, dinozaury są jeszcze straszniejsze, robale jeszcze bardziej obrzydliwe, a ludzie jeszcze bardziej okrutni. Piękno przyrody zapiera dech w piersiach. Co z tego, skoro producenci nie pomyśleli, że warto też postarać się o nieco lepszy scenariusz - który sprawi, że film będzie chciało obejrzeć się więcej niż raz. Niestety, fabuła "Konga" wylatuje z głowy już na napisach końcowych.
Komentarze
Prześlij komentarz