Czy przeklina tylko patologia, czy my inteligentni też możemy?
W jednym ze spotów promujących nową łódzką kartę miejską pojawił się komik Rafał Pacześ. Atrakcyjne zniżki na przejazdy skwitował słowami... "j**ać biedę". Od razu w mediach pojawiły się oburzone głosy zarówno ze strony przeciwników, jak i zwolenników łódzkiego ratusza, twierdzące, że obecność wulgaryzmów w oficjalnym spocie jest niedopuszczalna, a takie sformułowania to promowanie patologii. Ratusz odpowiedział, przypominając "ciepło przyjęty" spot sprzed czterech lat, z udziałem Cezarego Pazury, cytującego swoje słowa z "Ajlawju": "Łódź, k**wa".
Ponieważ gwiazdki w słowach wyglądają dziwnie, ten wpis będzie zawierał wulgaryzmy. Co bardziej wrażliwych proszę o zmianę bloga :)
Jest w tej oderwanej od rzeczywistości dyskusji naprawdę wiele absurdów - po pierwsze, wspomniany spot sprzed lat niekoniecznie był "ciepło przyjęty", bo sama pamiętam, że wzbudził kontrowersje, dyskusje i protesty, a nawet nie jestem z Łodzi. Po drugie, umówmy się, nie o samo "jebanie" tu chodzi, a o to, że bohater każe nam "jebać biedę". Co wyrwane z kontekstu, a nawet i w kontekście, brzmi dość obraźliwie względem osób, którym zniżka na przejazdy wcale nie pomoże w wyrwaniu się z ubóstwa. Ale niekoniecznie to zwróciło moją uwagę. Zainteresowały mnie liczne komentarze, których autorzy stanowczo twierdzą, że wulgaryzmy to domena patologii. Zaś ich obecność w mediach to promocja tejże patologii. Czy aby na pewno?
Kto nie rzucił nigdy mięsem, niech pierwszy rzuci kamień
Niech rzuci w ten ekran kamieniem, komu nigdy w życiu nie zdarzyło się przekląć. Mnie samej, chociaż tak mniej więcej do liceum uchodziłam za cichutką i grzeczną dziewczynkę, która nawet nie zna słowa "chuj", dzisiaj zdarza się zakląć pod nosem przynajmniej kilka do kilkunastu razy dziennie. Zdarza mi się też używać większej lub mniejszej ilości wulgaryzmów w serialach i tekstach, które piszę. Zdaniem niektórych - przyczyniam się do demoralizacji młodych ludzi. Co więcej, w pewnym momencie przestałam się nad tym zastanawiać. I co prawda zazwyczaj klnę tak, żeby nikt mnie nie słyszał, ale nieszczególnie martwię się już, że mogę kogoś zgorszyć.
Pamiętam, że w mojej szkole podstawowej przekleństwa były tępione na równi z paleniem papierosów, a nawet bardziej niż fizyczna przemoc wobec rówieśników, którą zazwyczaj kwitowano słowami "ej, nie bij kolegi". Brzydkie słowa powtarzało się w konspiracji w zaufanym gronie, bo za zbyt głośne ich wypowiedzenie można było trafić na dywanik do dyrektora. Zwłaszcza, jeśli było się dziewczynką, bo przeklinająca dziewczynka była już mniej więcej o krok od upijania się tanim winem i wciągania koksu. Ach, jakże pamiętam te podpuchy ze strony bardziej doświadczonych kolegów - "a wiesz jak jest od tyłu MARS?"
Sporo moich rówieśników i starszych ode mnie osób wyrosło w podobnym kulcie pięknej polszczyzny, co, nie ukrywam, momentami mnie irytuje. Niby skończyłam filologię polską, ale denerwuje mnie podejście, w myśl którego brak błędów językowych rozwiązuje wszystkie problemy tego świata, a jeśli ktoś je popełnia, to jesteśmy już zwolnieni z wysłuchania jego racji. Tym bardziej, że język się zmienia, a razem z nim zarówno wulgaryzmy i przekleństwa, jak i podejście do nich. Stopniowo, mam wrażenie, przyzwyczajamy się do pewnych słów i wyrazy, które szokowały moich rodziców, dzisiaj pojawiają się w tradycyjnych mediach na co dzień. Jeszcze dziesięć-dwadzieścia lat temu słowo "zajebiście" było w telewizji wypikiwane i uchodziło za niedopuszczalne (zabawne, że za jego popularnością stoi właściwie jeden człowiek - Kuba Wojewódzki). Trzydzieści lat temu było tak ze słowem "cham". Dzisiaj "zajebistością" ociekają wszystkie seriale i programy, i chyba tylko starsze osoby uważają to słowo za wulgaryzm. Chama za wulgaryzm nie uważa już chyba nikt. W tej chwili, mam wrażenie, obserwujemy ten sam proces ze słowem "cipka" - w mojej podstawówce za wypowiedzenie tego strasznego wyrazu uwaga do dzienniczka była gwarantowana, dzisiaj wydaje mi się, że zostaje "odczarowane" i niebawem będzie używane zamiennie z tymi bardziej "naukowymi" wyrażeniami.
Czy dziewczynka może chłopcom kazać "wypierdalać"?
Dlatego lekki szok przeżyłam, gdy czytałam recenzje pewnej książki, którą redagowałam. Książka, opowiadająca o nastolatce rozpracowujący kartel narkotykowy, pisana przez scenarzystę komiksów o Deadpoolu, zawierała dużą ilość mniej lub bardziej kreatywnych wulgaryzmów, świetnie oddanych przez tłumacza, a ja, jako redaktor, żadnego nie wykreśliłam, ba przyznaję się do dodania jednego czy dwóch "chujków", żeby było więcej mięsa. Problem w tym, że wydawnictwo, uznawszy ją za Young Adult (BTW - całą tę sytuację przypomniał mi bardzo fajny tekst Kulturalnej Meduzy m.in. o różnicach między YA i New Adult - czytajcie!), rozesłało ją blogerkom specjalizującym się w książkach dla młodszych nastolatków... Ajajajajaj. Okazało się, że są ludzie, którzy skreślają książkę nie z powodu fabuły (zawiązanie akcji do najmądrzejszych tam nie należało), a dlatego, że dziewiętnastoletnia bohaterka od czasu do czasu pyta kogoś, czy ocipiał.
Mam jednak dziwne wrażenie, że całe to oburzenie wynikało nie tyle z faktu, że w tekście literackim pojawiają się wulgaryzmy, co z tego, że wypowiadała je główna, pozytywna bohaterka, w dodatku - dziewczyna. Jak pisałam na początku - przekonanie, że dziewczynkom nie wolno przeklinać, jest wciąż w społeczeństwie bardzo silne. Znacznie silniejsze niż to, że chłopcom nie wypada mówić wulgarnie przy kobietach, a jedynie we własnym towarzystwie.
Dlatego wcale nie zdziwił mnie szok, jaki przetoczył się przez media (nie tylko te konserwatywne) po tym, jak protestujące jesienią kobiety używały jako głównego hasła słowa "wypierdalać". Jakże to? Kobieta używa takich brzydkich słów? Zdaniem wielu komentatorów sam fakt, że uczestniczki strajku posługiwały się tego typu słownictwem, dyskredytuje je jako partnerki do rozmowy. Problem w tym, że gdy posługiwały się językiem kulturalnym, tak samo tymi partnerkami nie były... więc w czym problem? Poza tym miałam w życiu przyjemność posłuchania rozmów ludzi z "wyższych sfer medialnych" i polityków poza kamerami i wierzcie mi - "wypierdalać" przy tym to perfuma.
Kulturotwórcza moc brzydkiego wyrazu
Jako polonistkę zastanawia mnie w ogóle samo pojęcie wulgaryzmu i sposób, w jaki pewne słowa są postrzegane jako tabu. Czy - tak na logikę - to nie dziwne, że wymyślamy jakieś słowa lub nadajemy im nowe znaczenia, żeby ich potem... nie używać? Zawsze tłumaczyłam to sobie na dwa sposoby - po pierwsze, słowa często używane tracą na znaczeniu. Dlatego są potrzebne pewne nacechowane emocjonalnie wyrazy, które będą na tyle rzadko używane, że w odpowiednim momencie wyrażą nasze silne emocje. Mówiąc konkretnie - niektórzy nie zrozumieją, że mają sobie iść, dopóki zamiast "idź sobie" nie wrzaśniesz "spierdalaj!".
Nawiasem mówiąc gorąco polecam wpis o polskich wulgaryzmach na Wikipedii - zwłaszcza fragmencik o funkcjach wulgaryzmów hojnie okraszony przykładami. Nie ze wszystkimi się zgadzam (czy aby na pewno "Wyjebał się chuj" wyraża dezaprobatę? Może lepsze byłoby "Ale jesteś pojebany"?), ale to naprawdę pouczająca lektura.
Drugi powód, dla którego wulgaryzmy są potrzebne, usłyszałam dawno temu w jakimś programie rozrywkowym. Satyryk Jan Tadeusz Stanisławski mówił w swoim monologu, który dzisiaj pewnie nazwalibyśmy stand upem, o "kulturotwórczej mocy brzydkiego wyrazu". Mianowicie, czasem wulgaryzm wcale nie zubaża wypowiedzi, a ubarwia ją, nadaje odpowiednie znaczenie, słowem - po prostu pasuje, i to nawet w tekstach artystycznych. Wyobrażacie sobie filmy gangsterskie bez wulgaryzmów? Przeciwnicy powiedzą, że oczywiście - zawsze można znaleźć jakiś ekwiwalent, a używanie wulgaryzmów sprawia, że rozmówca potraktuje nas jak prostaka.
Patologia kontra inteligencja
Tylko że zawsze jest druga strona medalu i tutaj wracamy do głównego tematu wpisu. Otóż, z jednej strony ganimy przeklinających, uważając ich z marszu za patologię, co pozwala nam poczuć się lepszymi. W końcu z patologią nie trzeba dyskutować. Ale z drugiej strony, jakże często, pozwalamy na przeklinanie tym, których uważamy za przedstawicieli "klasy wyższej". "Kulturotwórcza moc brzydkiego wyrazu" tłumaczy popularność anegdot o ludziach kultury, w których ci używają wyrazów powszechnie uznawanych za wulgarne. Wiecie, wchodzi Himilsbach do baru i krzyczy: "Inteligencja wypierdalać!" Wstaje Gustaw Holoubek i mówi: "Nie wiem jak państwo, ale ja wypierdalam". Jakoś nikt nie uznaje przez to Holoubka za gorszego aktora. Co więcej, jeśli spojrzy się na popularność postów na fanpage'u o anegdotach filmowych i teatralnych, to te z wulgaryzmami są chętniej udostępniane, mają więcej lajków i generalnie są uznawane za zabawniejsze - również przez tych uważających się za "inteligentnych".
Są też miejsca w kulturze, gdzie wulgaryzmy są z marszu rozgrzeszane przez fanów. Przykładowo, stand-up. Albo rap. Albo filmy Patryka Vegi, o ile kiepski dźwięk pozwoli nam cokolwiek z nich usłyszeć.
Z kolei zabawnym przykładem pewnego rodzaju hipokryzji jest fakt wypikiwania przekleństw w programach i serialach. Ponoć oglądalność jednego z paradokumentów, emitowanego po 22 (a więc w porze, w której KRRiTV zezwala już na używanie przekleństw) wzrosła gwałtownie po tym, jak produkcja zaczęła używać "pików". Powód? Rodzice nie pozwalali dzieciom oglądać serialu, w którym bohaterowie używają wulgaryzmów. Ale wypikane? Nie ma problemu. Co z tego, że jakość serialu czy rodzaj pokazywanych w nim patologicznych sytuacji pozostały bez zmian.
Można powiedzieć, że inteligentny człowiek po prostu wie, kiedy brzydkiego wyrazu użyć - ten nieobyty będzie go używał bezmyślnie i w nadmiarze. Problem w tym, że samo bycie Wielkim Artystą, Cenionym Profesorem czy Doświadczonym Politykiem nie wyklucza bycia chamem czy szowinistą. Dopóki ktoś swoimi słowami nie atakuje mojej prywatnej przestrzeni, może sobie używać słów jakich chce. Kiedy zaczyna to robić, nie ma znaczenia, czy użyje wulgaryzmu z "wielkiej piątki Bralczyka" czy bardziej wyrafinowanej obelgi. Ba, te drugie potrafią boleć nawet bardziej. Podobnie, wszystko mi jedno, czy "głupią kurwą" nazwie mnie dresik spod bloku, uroczy pan z komentarza na Facebooku z dzidziusiem w profilowym czy nagradzany producent filmowy - będę się czuła obrażona tak samo. Ale o ile jestem w stanie przełknąć słowa "napisałaś chujowy scenariusz, który do niczego się nie nadaje", to już zupełnie inaczej brzmią słowa "jesteś chujową scenarzystką, do niczego się nie nadajesz".
I co tu robić?
Są osoby, które z marszu skreślają wszystkich używających wulgaryzmów, chociaż instynktownie jesteśmy w stanie rozróżnić osoby przeklinające dla ekspresji i takie, u których wynika to po prostu z ubogiego słownictwa czy z agresji. Sama nie przepadam, gdy ktoś w co drugim zdaniu rzuca mięsem. Niemniej, skupiając się wyłącznie na języku i formie - jak w przypadku ostatniej afery z przeklinającym panem Obajtkiem - oddalamy się od treści, konkretów, tego, co merytoryczne. Jestem pewna, że wszyscy czytający ten wpis przynajmniej usłyszeli o wspomnianej aferze - a teraz konia z rzędem tego, kto powie, o co dokładnie w tych nagranych taśmach, poza przekleństwami, chodziło i dlaczego w ogóle wypłynęły. Sama musiałam zerknąć w internet, żeby sobie przypomnieć, za to doskonale pamiętałam dyskusję o zespole Tourette'a. To bardzo często spotykany w komunikacji chwyt, pozwalający na rozmydlenie przekazu. Zapewne wielu z czytających te słowa zetknęło się z rozmaitymi kłótniami w internecie, gdzie w pewnym momencie z braku argumentów rozmówcy zaczęli wytykać sobie błędy ortograficzne czy brak przecinków - to mniej więcej ten sam mechanizm.
Wulgaryzmy to tylko słowa - i tak jak mogą ranić, tak same w sobie są jedynie narzędziem. Samo ich usunięcie z wypowiedzi wcale nie sprawi, że będzie ona "mniej patologiczna". Nie rozwiąże absolutnie żadnych problemów - społecznych czy ekonomicznych. Zamiast bić pianę nad spotem z Rafałem Paczesiem jebiącym biedę, warto pomyśleć, co zrobić, żeby portfele były rzeczywiście grubsze. Ale to by już było, niestety, zbyt trudne.
Komentarze
Prześlij komentarz