Na paryskim bruku, czyli „Les Miserables” w Teatrze Chatelet
W tej chwili nie jestem już w stanie wskazać swojego ulubionego musicalu, bo ich lista w pewnym momencie zaczęła się niebezpiecznie rozgałęziać na kilka: „musicale, które widziałam na żywo”, „musicale filmowe”, „musicale, z których znam tylko ścieżkę dźwiękową”, „musicale klasyczne”, „musicale współczesne”, „musicale-takie-epickie”, „musicale kameralne”. Z całą pewnością jednak musical „Les miserables” to spektakl, o którym jestem w stanie powiedzieć najwięcej.
Po raz pierwszy zetknęłam się z nim, oglądając w telewizji koncert z okazji 10-lecia Teatru Muzycznego „Roma”, podczas którego wykonano trzy piosenki. Potem była wersja po francusku, na pirackiej płycie pobranej (prawdopodobnie z jakimś tysiącem trojanów) z jakiejś podejrzanej rosyjskiej strony z musicalami. Potem angielska, potem jakiś bootleg z Gdyni, potem inscenizacja w Romie, która widziałam dwa razy, potem film z Hugh Jackmanem (okropny). A poznałam też przecież ekranizacje niemusicalowe - obejrzałam miniserial z Gerardem Depardieu, film z Liamem Neesonem (do tej pory Hans Matheson to mój ulubiony Marius) i w końcu przeczytałam książkę.
No i nastał czas na creme de la creme, czyli obejrzenie „Les Miserables” w ojczyźnie Victora Hugo, ojczyźnie Alaina Boubila i Claude’a Schonberga i w języku oryginału*.
„Les Miserables” to musical, który kocham nawet nie tyle za muzykę (która jest znakomita, a piosenki wpadają w ucho i zostają na lata), ale za historie i bohaterów. Nawet mając świadomość, jak wiele trzeba było przyciąć z olbrzymiego dzieła Victora Hugo, żeby powstał trzygodzinny musical, wciąż uważam relację Jeana Valjeana, zbiegłego więźnia, i tropiącego go zaciekłego inspektora Javerta, za mistrzowsko przedstawioną i bardzo nieoczywistą (zwłaszcza w musicalach, które jednak przez długi czas traktowały głównie o miłości, a wielka historia była zawsze gdzieś w tle). Inscenizacja Teatru Chatelet w perfekcyjny sposób uwydatnia to w piosenkach i grze aktorskiej. Valjean staje się coraz bardziej zaszczuty i przerażony myślą, że nie zasługuje na szczęście, z kolei Javert coraz bardziej pogrąża się w swojej obsesji i w momencie, gdy zdaje sobie sprawę, że sprawiedliwość nie zawsze jest czarno-biała, zmienia się niemal w szaleńca. Dzięki temu obie piosenki, w których żegnamy się z bohaterami, robią piorunujące wrażenie.
Jeśli widzieliście wersję angielską, zwłaszcza tę filmową (okropną, zdania nie zmienię), to pewnie zapamiętaliście z niej przede wszystkim piosenkę „I dreamed a dream” i postać Fantine. Widać to bardzo w ekranizacji, gdzie kamera skupia się na Anne Hathaway przez dluuuuuugi czas, pokazując, jak zmieniła się do roli, a ona śpiewa, wypruwając sobie trzewia i czekając na Oscara. Tymczasem w wersji francuskiej Fantine jest zupełnie inna niż w większości adaptacji, również polskiej - nie jest wyłącznie bezwolną, wykorzystaną przez wszystkich ofiarą, jest w niej znacznie więcej dumy i dzikości, a jej wielka piosenka to nie jęk rozpaczy, tylko protest song. Co ciekawe, umieszczono ją w innym miejscu niż w wersji angielskiej, gdzie bohaterka jest już zupełnie odarta z godności. Tu Fantine śpiewa zaraz po wyrzuceniu z pracy a przed tym, jak trafiła na ulicę. Niby prosta zamiana, a zupełnie zmienia odbiór jej postaci i całego wątku, chociaż jej śmierć nadal rozdziera serce.
Jeśli natomiast miałabym wskazać momenty, gdzie francuska publiczność entuzjazmowała się najbardziej, to cóż - największy szał wywołał numer „A la volonte du people”. Duża w tym zasługa Stanleya Kassy grającego Enjorlasa. Facet był w swojej roli po prostu magnetyczny, i muszę przyznać, że ani żaden z polskich Enjorlasów, których widziałam, ani Aaron Tveit nie umywają się do niego. Drugi wątek, o dziwo, to wątek Eponine i jej miłości do Mariusa. Wątek miłosny w „Les Miserables”, który w stosunku do książki, gdzie miłość między Mariusem a Cosette rozwija się dość ślamazarnie, został w musicalu bardzo okrojony do niemal disneyowskiej wersji i ciężko jest zrozumieć czemu, do cholery, ten głupi Marius nie wybiera naprawdę kochającej go dziewczyny. Natomiast cały trójkąt bohaterów jest strasznie sympatyczny i chociaż wiedziałam, jak historia się skończy, to kibicowałam wszystkim.
Na pewno nie znając dobrze francuskiego, nie jestem w stanie docenić w pełni talentu aktorów grających państwo Thenardier. Być może to przez to mam wrażenie, że francuska wersja bliższa jest książce, gdzie karczmarz to nie disneyowski comic relief, ale prawdziwy okrutnik, którego bieda i chciwość pozbawiły skrupułów. Również dziecięcy aktorzy grają znakomicie - zarówno mała Cosette, jak i zawadiacki Gavroche wywoływali burze oklasków.
Pod względem inscenizacyjnym Les Miserables to Les Miserables i w sumie nie należy się nastawiać na jakieś piorunujące rozwiązania sceniczne, bo dekoracje są standardowe - galera, barykada, tawerna. Kostiumy to również dokładnie te kostiumy, których możemy się spodziewać. Siła tego musicalu tkwi w tym, czym powinna - w kreacjach postaci i zapadających w pamięć piosenkach. I chociaż znam te postaci i piosenki z wielu innych wykonań, to kolejny raz odnalazłam w nich coś nowego. I za to właśnie kocham teatr.
*Chociaż z tym językiem oryginału to nie do końca sprawa jest jasna, bo tekst przedstawienia w Teatrze Châtelet różni się nieco od tego, którego możemy posłuchać choćby na Spotify w wersji z 1991 roku. Nie są to jakieś drastyczne różnice, ale jednak jeśli zna się piosenki i próbuje nadążyć za tekstem, można się lekko zdezorientować.
Komentarze
Prześlij komentarz