"Sukcesja" na miarę naszych możliwości, czyli "Na prochach" w Teatrze Syrena


Zupełnym przypadkiem kilka miesięcy temu przeczytałam kilka tekstów poświęconych epidemii opioidów w USA - powieść, reportaż, artykuły w gazecie. I akurat w tym samym momencie Teatr Syrena ogłosił premierę spektaklu „Na prochach”, który również dotyczył tego zjawiska. Bilety kupiłam więc w ciemno, nie czytając bardziej szczegółowych zapowiedzi ani nie sprawdzając obsady i twórców. Zresztą, nawet gdybym przeczytała cokolwiek, to i tak bym poszła - opis jest interesujący, pierwsze recenzje bardzo entuzjastyczne. Tym bardziej jestem zawiedziona, bo dla mnie „Na prochach” to stracona szansa na opowiedzenie pasjonującej historii i jeden z gorszych spektakli, jakie ostatnio widziałam w teatrze.

O ile pomysł mógł wydawać się dość absurdalny („- Ej, o czym jeszcze nie było musicalu? - O World Trade Center? - Cholera, był. - O opioidach? - Taaaaak! Genialne!), to jeszcze nic nie znaczy - na wieść musicalu o Koperniku czy Doktorze Żywago, albo o ojcu założycielu Stanów Zjednoczonych, też można popukać się w czoło. Tylko że spektakl muzyczny (bo „Na prochach” nie jest takim typowym musicalem, to raczej spektakl muzyczno-taneczny), musi się bronić nie tylko pod względem muzycznym, lecz także na wielu innych płaszczyznach - czy to literackiej, czy psychologicznej.



Na początku było słowo, no i niestety - literacko i pod względem opowiadanej historii ten spektakl zupełnie mnie nie kupił. A przecież twórcy wybrali bardzo ciekawe ujęcie - o epidemii opowiadają nie z perspektywy ofiar, a z perspektywy tych, którzy ją wywołali, czyli rodziny Stacklerów, którzy wprowadzili na rynek słynny OxyContin (w spektaklu jest to rodzina Barkerów i OxyLongin). Jest też młody funkcjonariusz, który zostaje zwerbowany, by zdobyć dowody „zbrodni”. Pierwsze skojarzenia biegną w kierunku "Sukcesji", niestety - literacko w żaden sposób spektakl nie dorównuje serialowi o losach rodziny Royów. Relacje między bohaterami miały co prawda duży potencjał na krwisty dramat o rodzinie u władzy, ale niestety - wyszło strasznie płytko i jednowymiarowo. A przecież aż się tu prosiło o jakąś większą „Grę o tron”, o jakieś podteksty, wymianę celnych ripost. Tymczasem dostajemy głównie kolejne raporty wskazujące, w którym momencie epidemii aktualnie jesteśmy, kolejne diaboliczne plany, od czasu do czasu ktoś komuś dogryzie. W drugim wątku również nie jest lepiej. Co prawda tutaj twórcy oddali głos ofiarom, ale ten głos jest słabo słyszalny. Wszystko jest tu banalne, sprowadzone do prostej publicystyki i wzajemnego przerzucania się winą. Co mnie zaskoczyło, to zupełne pominięcie przyczyn całego stanu rzeczy. Bo imperium Stacklerów nie wzięło się przecież znikąd, tylko było wypadkową systemu, działań polityków (tu reprezentuje ich co prawda jeden skorumpowany senator), organizacji służby zdrowia. 


Może nie byłabym tak surowa, gdybym jakiś czas temu nie przeczytała „Demona Copperheada” Barbary Kingsolver. Epidemia opioidów nie jest tam głównym tematem, ale autorce w znakomity sposób udało się oddać mechanizm uzależnienia głównego bohatera i jego walkę o powrót do zdrowia. Poprzez pobocznych bohaterów przedstawia też problem w nieco szerszym planie (sieć przedstawicieli handlowych i dilerów, kliniki leczenia bólu, problemy z ubezpieczeniem zdrowotnym). A do tego jeszcze dochodzi trzecie dno, bo całość jest retellingiem „Davida Copperfielda” i prowadzi dialog z tą powieścią. I właśnie tego metapoziomu, trzeciego dna, głębi czy jak zwał mi w „Na prochach” brakowało. Ujęcie historii w ramy brutalnego amerykańskiego talk show prowadzonego przez niejaką Megan Queen, graną przez Martę Walesiak-Łabędzką (nie przypominam sobie równie irytującej bohaterki w teatrze, co jest zarówno komplementem dla aktorki, jak zarzutem dla twórców) to za mało. To zabieg, który nawet w lubiącym uproszczenia musicalu wygląda jak z akademii szkolnej. No i jest trochę autoplagiatem, bo podobne rozwiązania widzieliśmy już w tym samym teatrze i w „Six” i w „Bitwie o tron” (tam akurat talent show, ale emocjonalnie podobne). 




Tym bardziej szkoda, bo aktorzy dwoją się i troją, żeby wycisnąć z tekstu ile się da. Wspomniana Marta Walesiak-Łabędzka stara się jak najbardziej uczłowieczyć i zniuansować swoją postać, szarżując w świetle reflektorów i przybierając zupełnie inny wyraz twarzy, gdy gasną światła. Najbardziej jednak dwoi się i troi Ewelina Adamska-Porczyk. Znana przede wszystkim jako specjalistka od choreografii (współpracowała m.in. z Wojciechem Kościelniakiem, a jej sznyt ma chociażby znakomita, "komiksowa" choreografia w „Kapitanie Żbiku”) i reżyserka („SIX”), w „Na prochach” wystąpiła w drugoplanowej, ale znaczącej roli Królowej Opioidów. To z jednej strony postać realna, a z drugiej - symboliczna (taka trochę w stylu snujących się po scenie postaci z musicali Kościelniaka, jak aniołek w "Chłopach"), reprezentująca ofiary epidemii. Szkoda że nie dostała tekstu na miarę swojego talentu, bo chociaż gra przejmująco, to głównie wtedy, gdy nie musi mówić tych wszystkich banałów i może zająć się tańcem. Podobnie Piotr Siejka, który gra monumentalną (dosłownie) rolę nieżyjącego nestora rodu, Adama Barkera. Jego końcowy monolog jest zagrany niezwykle przekonująco, jednak po dokładniejszej analizie - dość konfundujący, bo sprowadza cały problem do „byliście złymi rodzicami, nie rozmawialiście ze swoimi dziećmi, więc się uzależniły”. Nawet jeśli nie wypowiada on tu prawdziwych przekonań twórców (mam nadzieję), to brakowało mi choćby zasygnalizowania, że poza ofiarami i Barkerami był przecież jeszcze chory system - dlaczego facet nie zwraca się choćby ironicznie do polityków, którzy umożliwili cały proceder, tylko woli zgnoić rodziców zmarłych dzieci? W programie twórcy wypowiadają się o uzależnieniach z dużą delikatnością, jednak mam wrażenie, że jeśli macie w rodzinie kogoś uzależnionego, to po spektaklu możecie poczuć się urażeni albo zranieni. 


Warstwa muzyczna spektaklu nie zawiera jakichś przełomowych piosenek, zostających w uchu na zawsze, ale też i nie spodziewałam się po tego typu spektaklu (gdzieś na granicy musicalu i tradycyjnego teatru) hitów rodem z Broadwayu. Twórcy muzyki sami otwarcie przyznają się do inspiracji Nine Inch Rails, więc jeśli lubicie te klimaty, to numery takie jak „Przestań oddychać” mogą wam się spodobać. Ciekawa jest scenografia i kostiumy, utrzymane w milionie odcieni różu. W ogóle polecam wam też kupienie programu, gdzie wybór pewnych rozwiązań scenicznych został przez twórców uzasadniony - bardzo ciekawa lektura.



Jeśli o skali problemu opioidów w USA nie wiecie zupełnie nic, to niewykluczone, że spektakl Was poruszy, a przynajmniej zwróci Waszą uwagę na temat i to jest jego wielka siła. Szkoda, że twórcy nie podjęli wyzwania, by opowiedzieć tę historię na głębszym poziomie albo uczynić z niej szerszy komentarz do tego, co aktualnie dzieje się na świecie - chociaż patrząc na ostatnie wiadomości i tempo zmian, jakie aktualnie dokonują się za oceanem, za tydzień całe przesłanie mogłoby stać się już nieaktualne.


Komentarze

Copyright © Bajkonurek