Całusy, dzikusy i Wspaniali Szkoci, czyli "Dzieci kapitana Granta" czytane po latach
Nakreślmy tło: ultraprzystojny i ultradzielny lord Glenervan, płynąc swoim ultraszybkim statkiem Duncanem wraz ze swoją ultrapiękną żoną Heleną, podczas polowania na rekina znajdują w brzuchu bestii butelkę wraz z tajemniczym, nie do końca zachowanym listem. List okazuje się wiadomością od kapitana Granta, zaginionego kilka lat wcześniej na wodach Pacyfiku. Jako że władze państwowe, do których Glenervan uderza z projektem zorganizowania wyprawy odmawiają, a w międzyczasie odnajdują się osierocone dzieci kapitana, stęsknione za ojcem, nasz bohater postanawia swoim statkiem sam ruszyć na poszukiwania. Problem w tym, że list jest niekompletny, a jedyne co jest w nim pewne, to szerokość geograficzna. I tak rozpoczyna się pełna niebezpieczeństw podróż wzdłuż trzydziestego siódmego równoleżnika, tak rozpoczyna się jedna z ulubionych książek mojego dzieciństwa - "Dzieci kapitana Granta".
Książkę z tą okładką otrzymała jeszcze moja mama za dobre wyniki w nauce i w zachowaniu (wydanie z roku 1972). |
Nie czytałam tej książki odkąd skończyłam czternaście lat, ale z całą pewnością była jedną z "książek zbójeckich", które podprogowo, razem z "Przypadkami Robinsona Cruzoe", atlasami świata wkładanymi mi do ręki przez rodziców oraz serialem animowanym o Krzysztofie Kolumbie wywarły wpływ na moje późniejsze zainteresowania. Co prawda nie zostałam wielkim odkrywcą geograficznym ani nawet piratem, ale opanowałam żeglowanie w stopniu podstawowym, historia odkryć to nadal mój konik, a jako redaktor redagowałam mapy i przewodniki i nawet umiałam znaleźć w nich błędy. Po powrocie do książki po kilkunastu latach jestem pewna, że nad moim życiem musiał unosić się przez cały ten czas ledwo wyczuwalny duch Juliusza Verne'a.
Oczywiście w ciągu tych kilkunastu lat zauważalnie się zmieniłam, a w mojej głowie pojawiły się nowe szufladki, które nie pozwalają już patrzeć na powieść tak bezkrytycznie, jak kiedyś. Co nie zmienia faktu, że wciąż świetnie się przy niej bawiłam. A czego nowego doczytałam się w mojej ulubionej niegdyś książce?
1) Oni są, cholera, młodzi
Czytając "Dzieci kapitana Granta" w głębokim dzieciństwie, czytałam o przygodach szacownych dorosłych. Tymczasem, ku mojemu zaskoczeniu, przy relekturze lord Glenervan i John Mangles okazali się być niemal moimi rówieśnikami, lady Helena ma w powieści lat dwadzieścia dwa, a profesor Paganel, który w mojej wyobraźni jawił się jako wysuszony staruszek, to zaledwie czterdziestolatek. Ajaj. Boję się czytać "Anię z Zielonego Wzgórza", żeby nie okazało się, że jestem właśnie w wieku Maryli.
Jeśli chodzi o tytułowe dzieci, to sytuacja rysuje się trochę inaczej. Mary Grant, szesnastolatka, jest dorosła ponad swój wiek i jej rola ogranicza się do platonicznego uczucia do Johna Manglesa, natomiast Robert Grant wydawał mi się kiedyś normalnym, chociaż może nieco zbyt patetycznym dwunastolatkiem, który może trochę pobiegać sobie po pokładzie. Za to nigdy nie zwracałam uwagi na nadekspresję i nademocjonalność, z jaką wszyscy go traktują. Helena i Mary co i rusz obsypują Roberta pieszczotami i pocałunkami, mężczyźni ściskają go i biorą na kolana. Dwunastolatka, który umie już strzelać ze strzelby, sam radzi sobie ze stadem wilków i pomyka sobie po statku jakby był marynarzem od lat. Staś Tarkowski nie dałby sobie tak wejść na głowę.
Lady Helena, Robert i Mary na ilustracjach Edouarda Riou. Źródło |
2) Inwazja Mary Sue
Z ekspresją i patosem idą w parze liczne cnoty u wszystkich niemal bohaterów i wysławiający je pod niebiosa komentarz narratora. Ach, jaki dzielny i prawy jest lord Glenervan, jakież dzielne i nic a nic nie skarżące się a jakże piękne są Helena i Mary (brakuje im tylko grzywki jak u Gabrysi Borejko), jak rozwinięty nad swój wiek jest Robert. John Mangles, który w gruncie rzeczy pływał tylko na jachtach sportowych, sterując Duncanem dokonuje cudów nad cudami, a profesor Paganel wie dosłownie WSZYSTKO. Oczywiście z przymiotami ducha idą w parze przymioty ciała - Był to trzydziestoletni mężczyzna o rysach nieco surowych, lecz znamionujących dobroć i odwagę. Nie jest jednak tak, że brzydcy nie mają wstępu na pokład Duncana - profesor Paganel urodą co prawda nie grzeszy (chudy, suchy i bardzo wysoki, przypominał długi gwóźdź o wielkim łebku, bo jego głowa o szerokiej twarzy, wysokim czole, długim nosie, dużych ustach i silnie zarysowanym podbródku była istotnie pokaźnych rozmiarów), ale nadrabia wiedzą.
Inna sprawa, że kiedy pominiemy odautorski komentarz, postaci wydają się całkiem do schrupania i wcale nie takie kryształowe. Z jednej strony reprezentują szkocką arystokrację, są prawdziwymi dżentelmenami (kto kocha seriale BBC powinien być zachwycony), z drugiej - ich podróż pokazuje, że nie są nudni, tylko mają w sobie żyłkę awanturnika. Glenervan jest porywczy i nieco narwany, nie waha się zabić człowieka w obronie żony, Robert jest nieposłuszny i zuchwały, lady Helena w niewoli u Maorysów też pokazuje trochę charakteru, zaś Paganel i McNabbs i ich docinki to kolejne wcielenie konfliktu brytyjsko-francuskiego i są uroczy jak Gimli i Legolas w wersji Petera Jacksona. Do tego niektóre sceny są wyjątkowo "filmowe" i gdy zapomnimy o patosie i przymkniemy oczy, widzimy wielkie emocje. Jaki mógłby być z tego fajny film.
Tom Austin, Wilson i Mulrady. |
3) Uwaga na -izmy
Tak się składa, że w przerwie między lekturą i relekturą zdążyłam zaliczyć studia, a na nich - przedmiot zwany teorią literatury. Przedmiotu tego co prawda szczerze nienawidziłam, ale powkładał mi on do głowy mnóstwo nowych szufladek, dzięki którym lektura powieści z dzieciństwa nie będzie już nigdy taka sama... Dzięki tekstom z zakresu krytyki postkolonialnej zwracałam uwagę chociażby na to, jak bohaterowie - i narrator - traktują Indian i Aborygenów. Jak na świadectwo czasów przystało, są oni "dzikimi" lub "dzikusami", a jeden z rozdziałów to ten "W którym major utrzymuje, że to są małpy". Co prawda Verne portretuje rdzennych mieszkańców Ameryki i Australii dość różnorodnie - od dzielnego Thalecave'a z Patagonii, poprzez apatycznych i pozbawionych nadziei Aborygenów, aż po krwiożerczych Maorysów. I chociaż czasem widać u autora podziw (jak w przypadku Thalcave'a czy rzucających bumerangiem Australijczyków), to jednak zawsze widać kontrast między cywilizowanymi "białymi", a - dobrymi lub złymi - dzikusami. Jeśli zaś chodzi o Aborygenów, mamy też jedno z dzieci odebranych rodzicom i oddanych do brytyjskich "instytucji dobroczynnych". Według Verne'a Australijczycy są nad podziw łagodni. Nie okazują oni europejskim najeźdźcom owej nienawiści, jaką darzą ich Nowozelandczycy (...). Niektórzy wodzowie plemion prawdopodobnie przez oszczędność pozwalają swym dzieciom korzystać z dobrodziejstw, jakie im zapewnia wykształcenie angielskie.
Mały Toline, wychowany przez metodystów, demonstruje jednak bohaterom, na czym owo "angielskie wykształcenie" polega. Paganel, dowiedziawszy się, że malec dostał nagrodę z geografii, postanawia go przeegzaminować.
- Toline, jakie części świata potrafisz wymienić?
- Oceania, Azja, Afryka, Ameryka i Europa.
- Doskonale. Pomówmy najpierw o Oceanii, ponieważ w tej chwili w niej się właśnie znajdujemy. Na jakie części możesz ją podzielić?
- Dzieli się na Polinezję, Archipelag Malajski, Mikronezję i Melanezję. Najważniejszymi wyspami Oceanii są: Australia należąca do Anglików, wyspy Chatcham, Auckland, Macquarie, Kermadec, Makin, które należą także do Anglików.
- Dobrze - odpowiedział Paganel - A Nowa Kaledonia, wyspy Sandwich, Mendana, Paumotu?
- Wyspy te są pod protektoratem Wielkiej Brytanii.
- Jak to pod protektoratem Wielkiej Brytanii?! - zawołał Paganel. Wydaje mi się przecież, że to Francja...
- Francja? Zdziwił się malec.
- Ach, więc to tak - powiedział Paganel - tego was uczą w szkole średniej w Melbourne?
(..) Ciekaw jestem, jak wyglądają twoje wiadomości o Europie, a raczej twoich profesorów.
- O Europie? - powtórzył Toline nie rozumiejąc podniecenia geografa.
- Tak, o Europie; do kogo należy Europa?
- Ależ Europa należy do Anglików - odparło dziecko z przekonaniem.
- Domyślałem się tego - rzekł Paganel - ale z czego się składa?
- Z Anglii, Szkocji, Irlandii, Malty, wyspy Jersey i Guernsey, Wysp Jońskich, Hebrydów, Orkanów i Wysp Szetlandzkich.
- Naturalnie, mój chłopcze, ale są w Europie inne jeszcze państwa, które zapomniałeś wymienić.
- Jakież to, proszę pana?- No choćby Hiszpania, Rosja, Prusy, Francja...- To nie państwa, tylko prowincje - rzekł Toline.(...)
- A powiedz, mój chłopczyku, czy Księżyc także należy do Anglików?
- Będzie należał - padła poważna odpowiedź.
Również feministki zgodnie mogą załamać ręce widząc, jak potraktowane są tam postaci kobiece. Tu nawet nie ma tych barw, którymi odmalowane zostały "dzikusy". Damy są tu aż dwie i albo pełnią funkcje dekoracyjne, albo pojawiają się, by narrator mógł wspomnieć o ich prawości, albo znajdują się w opałach, z których muszą je ratować mężczyźni. Chociaż z drugiej strony, Glenervan mógł ich po prostu w tę podróż nie zabierać, o co ten raban?
4) Wielka Szkocja
Podczas czytania w dzieciństwie zupełnie nie zwróciłam uwagi na "szkockość" tej francuskiej powieści. Verne, jak typowy Francuz, nie cierpiał Anglii (co widać we fragmencie przytoczonym powyżej), ale nie rozciągał niechęci na całą Wielką Brytanię. Z kart książki wręcz wylewa się podziw dla dzielnych Szkotów. Samo bycie Szkotem oznacza tam nobilitację (Panna Helena nie pochodziła z rodziny szlacheckiej, ale była Szkotką, a to w oczach lorda Glenervana znaczyło więcej niż najlepsze urodzenie), a przedstawiciele tego narodu są dumni, dzielni i przedsiębiorczy. Anglicy zaś są bezduszni (wszak to właśnie w Londynie Glenervan próbuje zorganizować pomoc dla Granta i spotyka się z odmową ze strony najwyższych władz) i gnębią podbite ludy. Czego nigdy przenigdy nie robiliby Szkoci - nie wiem, czy pamiętacie, dlaczego w ogóle kapitan Grant wypłynął w swój tragiczny rejs. Otóż chciał on założyć szkocką kolonię na wodach Pacyfiku, na co rzecz jasna nie uzyskał zgody rządu. Mimo tego poświęcił sprawie cały swój majątek, zostawił dzieci i wyruszył w podróż ze zdobytą własnymi środkami załogą. Czuł niechęć do zaborczej Anglii (...). Może śnił o niepodległości na wzór Stanów Zjednoczonych, niepodległości którą muszą kiedyś zdobyć również Indie i Australia - pisał Verne w 1868 roku.
Pokój z widokiem na Szkocję. |
5) Powieść encyklopedyczna
To, co może od cyklu "Niezwykłe podróże" odstraszać, dla mnie było największą zaletą książki, gdy czytałam ją w dzieciństwie. Verne bowiem napakował do "Dzieci kapitana Granta" jakichś ogromnych pokładów wiedzy: historycznej, geograficznej, botanicznej, zoologicznej. A głównym kranikiem, przez który ta wiedza płynie, uczynił profesora Paganela. Profesor jawił mi się przy tym czytaniu jako dziewiętnastowieczny Sheldon Cooper, naładowany encyklopedyczną wiedzą, potrafiący podać zaludnienie wysp co do jednostki, strzelający nazwiskami jak z karabinu. Jest ucieleśnieniem pozytywistycznych idei Verne'a i jego wydawcy Pierre'a Hetzela, którzy chcieli odmalować w powieściach cały świat razem z jego bogactwem. W jednym z poprzednich wpisów pisałam o erudycji u pisarzy - encyklopedyczną erudycję Verne'a jakoś mimo wszystko lubię, może własnie dlatego, że jego celem nie było chwalenie się wiedzą, tylko radość z jej posiadania i dzielenia się nią z innymi w czasach, gdy nie mogli zdobyć jej z innych źródeł. Poza tym wiedza ta przydaje się bohaterom na każdym kroku, a profesor w niektórych momentach wyrasta na prawdziwego Beara Gryllsa. A że ja byłam dziwna i też czytałam encyklopedie, gdy byłam mała - trudno się dziwić, że polubiłam tę książkę...
Czy "Dzieci kapitana Granta" czytane w roku 2015 wciąż się bronią? Mimo wszystkich obiekcji, jakie zgłosiłam powyżej, muszę przyznać, że tak. Co z tego że trochę naiwna, trochę trąci myszką, no i trzeba podczas czytania odganiać postkolonialne upiory? Oczywiście czytanie mógł mi ułatwiać fakt, że jako lorda Glenervana w filmie z lektury wyobraziłam sobie Ewana McGregora, ale mimo wszystko to wciąż kawał fajnej powieści przygodowej. A poza tym zawsze warto wracać do powieści z dzieciństwa, żeby sprawdzić siłę tak zwanej "wartości sentymentalnej". Wkrótce zamierzam się przekonać, jak tam starzeje się kapitan Nemo i "Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi".
Komentarze
Prześlij komentarz