I żyli sobie długo i było im zielono, czyli "Wicked" w Teatrze Muzycznym Roma



Kiedy wiele lat temu popełniałam WPIS O MUSICALACH, KTÓRE CHCIAŁABYM ZOBACZYĆ W POLSCE, tak naprawdę nie robiłam sobie nadziei na to, że zobaczę "Wicked" na polskiej scenie i, prawdę mówiąc, wcale nie miałam na to jakiejś wielkiej ochoty. Muzyka ze spektaklu nigdy nie należała do moich ulubionych soundtracków, do "Czarnoksiężnika z krainy Oz" nie miałam nigdy jakiegoś wielkiego sentymentu, więc i jego retelling z perspektywy Złej Czarownicy z Zachodu nie grzał mnie ani nie ziębił. Ale przyznam, że kiedy dowiedziałam się, że musical zostanie wystawiony w Teatrze Muzycznym Roma, moje serce zabiło nieco szybciej. Bo jednak to trochę taka klasyka klasyk, stawiana już w jednym rzędzie z "Hair", "Upiorem w Operze" czy "Miss Saigon". Swoje zrobił też film, który, o dziwo, bardzo mi się spodobał, być może dlatego, że było to pierwsze moje wyjście do kina od pół roku. Z drugiej strony, moja niegdyś ukochana Roma przez ostatnie lata znacznie nadużyła mojego zaufania, wystawiając musicale wizualnie ładne i sprawnie zrealizowane, ale całkowicie pozbawione emocji i tego, co górnolotnie można nazwać Duszą. Niepokój mój pogłębiały pierwsze przecieki i materiały z premiery, zwłaszcza kostiumy - dość powiedzieć, że nie tylko ja, ale znaczna część fanów musicali, zwłaszcza ci, którzy widzieli "Wicked" w Londynie, zjechali je od góry do dołu. A z drugiej strony wystarczyło zerknąć na listę castingową, żeby zobaczyć na niej niemal całą musicalową pierwszą klasę...

Idąc na spektakl niedługo po premierze byłam więc pewna obaw, ale po wszystkim stwierdzam, że... Wicked to najlepszy musical w Romie na dużej scenie od czasu Les Miserables. Ma oczywiście swoje wady (kostiumy rzeczywiście mi zupełnie nie pasowały, chociaż na żywo robią lepsze wrażenie niż na zdjęciach, choreografia też jakoś tak nie nadąża chociażby za tym co robi Ewelina Adamska-Porczyk w Syrenie), ale po koszmarnie mechanicznym We Will Rock You, pustych jak wydmuszka Mamma Mia czy Aidzie czy rymach częstochowskich w Pilotach, w końcu mogę to powiedzieć - zobaczyłam na tej scenie jakiś spektakl z duszą.  


Co o tej duszy decyduje? Chyba przede wszystkim obsada. W głównych rolach trafiło mi się trio: Zofia Nowakowska (Elfaba), Agnieszka Przekupień (Glinda) i Marcin Franc (Fiyero). Pierwszą z pań widziałam już w „Mamma Mia” i „Pilotach” i tak jak tam nie zrobiła na mnie wrażenia, tak teraz kłaniam się nisko - niesamowicie rozwinęła się aktorsko i wokalnie. Świetna, naprawdę świetna była też Agnieszka Przekupień - moją oczywistą analogią była rola Ariany Grande w filmie i fascynujące jest, w jak różne strony można pójść, budując tę samą postać. O ile filmowa Galinda/Glinda to postać, którą szczerze znienawidziłam od pierwszej sceny, by potem ją polubić i kolejny raz znienawidzić, ale tym razem ze zrozumieniem, tak Galinda z Romy to od początku przeurocza, sympatyczna trzpiotka, która przypadkiem uwikłała się w wielkie dramaty, a te ją całkowicie przerastają. Niby marzy tylko o tym, żeby inni ją lubili, ale tak naprawdę pragnie tego, żeby ludzie lubili siebie nawzajem - przyznam, że to dość ciekawa interpretacja tej roli, zastanawiam się jak było w oryginale i jestem ciekawa, jak podeszły do tego inne aktorki. Ujął mnie też Marcin Franc jako Fiyero - nawet mimo tej koszmarnej blond czupryny. Tak jak krytykowałam jego rolę w Aidzie, tak tutaj rola była z gatunku tych, o których jako nastolatka pisałabym fanfiki (jeśli czytacie tego bloga, to wiecie, że w moich ustach to największy komplement).   

Rolę Oza grał Tomasz Steciuk - i tutaj niezależnie od jego umiejętności aktorskich, kiedy go zobaczyłam, to wzruszenie chwyciło mnie za gardło. Wiecie, jak byłam nastolatką i studentką zakochaną w musicalach, to Tomasz Steciuk był moim absolutnym idolem, do Warszawy na studia szłam z myślą „w końcu będę mogła chodzić na Steciuka” a jego wykonanie „American Dream” z Miss Saigon katowałam na wideo tak, że aż taśma się przetarła. Nadal uważam, że to jeden z najlepszych polskich musicalowych aktorów charakterystycznych, któremu można powierzyć najbardziej przerysowaną rolę, taką na granicy śmieszności, a on zagra ją tak, że nie tylko rozbawi, ale też wzruszy do łez.

Fot. Krzysztof Bieliński

Nie do końca przypadła mi do gustu postać Madame Maskudnej - niekoniecznie dlatego, że źle zagrana (Katarzyna Walczak to w końcu też znakomita aktorka), ale... ja wiem, że przekręcone słowa są zabawne, ale czy na pewno trzeba AŻ TAK podkreślać każde z nich w zdaniu? Nie wiem czy to kwestia poprowadzenia przez reżysera, gry aktorskiej czy czegoś innego, ale serio jakoś bardziej by mi pasowało, gdyby te neologizmy były wplecione w zdania bardziej naturalnie, bo brakowało tylko sitcomowego śmiechu z puszki. To samo w sumie się tyczy Glindy, ale tam przez większą ilość kwestii nie rzucało się to aż tak w oczy (czy raczej uszy). 

Największą wadą moim zdaniem nie są jednak te wałkowane od premiery kostiumy, ani tłumaczenie (to było całkiem niezłe, chociaż tu nie jestem przywiązana do oryginału i mam więcej pobłażliwości), tylko - i to już kolejny raz - kompletnie płaska przestrzeń sceniczna. Nie byłam na londyńskim Wicked, widziałam tylko fotosy, ale widziałam film i jednak cholera - te nieszczęsne ledy nie pomagają. Mam takiego konika, że przy każdym spektaklu zwracam uwagę na wykorzystanie przestrzeni i może dlatego większe wrażenie robi na mnie klatka-rusztowanie z „NEXT to Normal” albo scena zamieniona w komiksową planszę w „Kapitanie Żbiku” niż te wyświetlane na ekranach animacje. Bo wiecie - jakbym chciała obejrzeć film, to poszłabym do kina. W teatrze w tle potrzebuję tego czegoś, co z jednej strony namacalne i realne, w zależności od sceny może być zupełnie czymś innym, tym "księżycem w misce" z piosenki Turnaua. A akurad przy tego typu spektaklu przydałoby się więcej przepychu, rekwizytów, tła. W pewnym momencie mój umysł na tyle przestał śledzić te filmiki, że w ogóle nie zanotowałam, co działo się w tle w drugim akcie. No ale cóż, wybór reżysera, jak będę chciała podziwiać to, co można zrobić ze sceną mając do dyspozycji mało przestrzeni, to pójdę sobie kolejny raz na Tik Tik Bum, zresztą przecież zrobione przez tych samych twórców (!)  

Fot. Krzysztof Bieliński

Co do samej historii, to o ile Wicked raczej nie stanie się już moim ulubionym musicalem (aczkolwiek na pewno chciałabym wybrać się na niego jeszcze nie raz), o tyle zobaczenie go w końcu na scenie, w całości, trochę pomogło mi zrozumieć jego fenomen. Natomiast zastanawiam się, jak odbierają zwłaszcza drugi akt osoby, które nigdy w życiu nie widziały ani nie czytały „Czarnoksiężnika z Oz”. Mam wrażenie, że o ile jeszcze u mojego pokolenia ta historia, chociaż oczywiście nie tak ważna jak dla Amerykanów, mimo wszystko wsączyła się w umysły przez osmozę (film powtarzany często w TV, dobranocka, a do tego liczne cytaty w Whose Line is it Anyway) o tyle młodsi widzowie w pędzącym na złamanie karku drugim akcie mogą zupełnie nie zrozumieć o co chodzi z tym spadającym domem, Munchkinami, żartami z butów i wieśniar w nich chodzących, Dorotką, lwem i resztą. 

A może to nie jest potrzebne? Może wystarczy, że to historia o tym, jak łatwo tworzy się figurę wroga, co w dzisiejszych czasach staje się naprawdę wystarczająco aktualne. O tym, jak łatwo siać propagandę, jeśli padnie ona na podatny grunt? (Nieprzypadkowo większa część pierwszego aktu dzieje się na uczelni) A także o tym, jak nieprawdopodobnymi drogami krążą ludzkie relacje, w tym przyjaźń i miłość? Bo tak naprawdę to jedna z tych historii, w której niemal każdy, bez względu na to, czy jest #teamGlinda czy #teamElfaba, znajdzie coś dla siebie.    

Komentarze

Copyright © Bajkonurek