A ty rób swoje - "Akuszerki" Sabiny Jakubowskiej



Książkę polecił mi kolega, poważny, w średnim wieku, na stanowisku dyrektorskim, słowami „przeczytaj, mnie po stu stronach mózg rozj*ebało”. Przeczytałam i może użyłabym innych słów, ale rozumiem już, co miał na myśli. Niby jako kobieta mam świadomość, jak wygląda poród, niby ze względu na zainteresowania sporo wiem o tym, jak to wyglądało w XIX wieku, niby czytałam „Chłopki” i moja rodzina też wywodzi się ze wsi, więc pewne kwestie nie były dla mnie zaskoczeniem, ale i tak… „Akuszerki” walnęły mnie obuchem, i to z różnych stron. 

Opowieść o Franciszce Diabelec, akuszerce z Jadownik, i jej rodzinie, rozgrywa się na przestrzeni kilkudziesięciu lat - od lat 60. XIX wieku do roku 1950. Na początku Franciszka jest zahukaną, bezwolną żoną znacznie starszego od niej mężczyzny, która właśnie rodzi martwe dziecko i udaje jej się przeżyć tylko dzięki pomocy matki, doświadczonej akuszerki, którą na zmianę kocha i nienawidzi. Matka, sprytna i zaradna, chociaż samotna, to z „fachem w ręku”, załatwia córce nowe zajęcie, które pozwoli jej wyrwać się z łap przemocowego męża: córka lokalnych arystokratów, panna Albina Kobler, właśnie rodzi nieślubne dziecko i będzie potrzebować mamki. Zanim Franciszka zdąży pomyśleć, trafia z wiejskiej chaty do zupełnie innego świata i tak zaczyna się jej niezwykła podróż.


Wspomniane pierwsze sto stron to rzeczywiście jest prawdziwa jazda bez trzymanki, podczas której na każdej stronie masz ochotę zamknąć książkę i nie czytać więcej, a zarazem nie potrafisz, bo MUSISZ się dowiedzieć, uda się czy nie uda, kto przeżyje, kto umrze. Z drugiej - chyba żadna książka, łącznie ze wszystkimi przeczytanymi przeze mnie podczas ciąży poradnikami, nie pokazuje tak doskonale, czym jest w istocie „cud narodzin”. Autorka, prywatnie doula i potomkini wiejskich akuszerek, opisuje kolejne porody i inne aspekty macierzyństwa z czułością, jakiej próżno szukać w innych dziełach kultury. I opisuje te porody od początku do końca, pokazując, że to nie jest tak, że jeśli widziało się lub nawet samej przeżyło jeden poród, to widziało się wszystkie. Sama pamiętam, jak zdziwiona byłam, leżąc w szóstym miesiącu na patologii ciąży, że dziewczyna przywieziona ze skurczami, spokojnie sobie między nimi zasypia - mimo szkoły rodzenia i przeczytanych poradników nie mieściło mi się to w głowie, myślałam, że podczas porodu adrenalina jest tak duża, że sen jest niemożliwy. Tak samo w „Akuszerkach”: zdarzają się sytuacje zaskakujące, zdarzają tragiczne i poruszające do głębi, zdarzają absurdalne i zabawne, zdarzają zwyczajne, wpisane w odwieczny rytm natury. Autorka, mimo wspomnianej wielkiej czułości, z jaką opisuje bohaterki, nie ucieka też od trudnych tematów - rodzenia dzieci zdeformowanych, rozmaitych komplikacji, depresji poporodowej, śmierci dziecka lub matki podczas porodu. To jest moim zdaniem książka, którą powinien przeczytać każdy facet - niech rozj*ebie mu mózg, jak mojemu koledze, niech nie myśli, że ciąża i poród to tylko chluśnięcie wód płodowych, kilka jęków i sapnięć i czyściutkie, różowe niemowlę estetycznie ssące pierś matki. Co do kobiet… no cóż, powiedzmy, że ja tam się cieszę, że nie czytam tej książki, będąc w ciąży, bo wątpię, żebym mogła po niej spokojnie zasnąć..


Nie wiem, co sprawiło, że tak bardzo uwierzyłam w tę historię. Może to, że autorka opiera się na doświadczeniach swojej rodziny (jej babka pojawia się na kartach książki jako jedna z postaci)? Może jej ogromny talent literacki (serio niektóre z opisów ma się ochotę oprawić w ramkę i powiesić na ścianie - nie dlatego, że trącą Paolo Coelho, tylko dlatego, że są tak ładnie i jakby mimochodem napisane)? A może lokalność i kameralność tej historii (paradoksalnie bardzo monumentalnej - czy to pod względem ilości postaci, czy ram czasowych)? To nie jest ten typ pokoleniowej sagi, gdzie bohaterowie muszą odbębnić wszystkie ważne wydarzenia historyczne i spotkać „przypadkiem” światowych przywódców, to historia bardzo bliska ziemi i nawet wielkie nawałnice dziejowe (wojny światowe, wojna polsko-bolszewicka) rozgrywają się w niej „lokalnie”. 


Ale przede wszystkim książka pokazuje dobitnie, o co tak naprawdę chodzi z tym „wyborem” o który walczą kobiety. Bo nie chodzi tylko o prosta dychotomię urodzić/nie urodzić dziecka. Większość bohaterek nawet takiej możliwości nie ma. Natomiast ważny jest również wybór tego, JAK chcę rodzić - w czystości i spokoju, ze wsparciem bliskiej osoby, na własnych warunkach. Nie ma tu też prostej opozycji miasto-wieś. Chłopki, mieszczanki, arystokratki nie zawsze rodzą w zgodzie z sobą, decydują warunki zewnętrzne - presja rodziny, sytuacja materialna czy moment dziejowy: powódź, pożar, wojna, głód, zaraza. A zarazem Franciszka, chociaż sama zmagająca się w późniejszych latach z depresją i alkoholizmem (obowiązkowe częstowanie akuszerek wódką robi swoje), nie zostawia żadnej z rodzących bez pomocy - bez względu na to, czy dziecko przychodzi na świat w porosłej brudem chałupie na bagnach, na brzegu rzeki podczas gigantycznego pożaru miasta, w getcie czy pod lufą esesmana. 


A może to właśnie to przedstawienie kobiecego siostrzeństwa najbardziej mnie w tej książce urzekło. W czasach, gdy często kobieta kobiecie bywa wilkiem (zaglądał ktoś kiedyś na dowolną grupę lub forum dla matek? No właśnie…), warto sobie przypomnieć, co to znaczyło „mieć wokół siebie wioskę”. Rodzina Franciszki - ta prawdziwa i ta nie mniej prawdziwa, przyszywana - rozrasta się w książce do monstrualnych rozmiarów i w pewnym momencie bez drzew genealogicznych nie mogłam czytać dalej, ale tak naprawdę to, kim jest Hanka, Hania, Józefa czy Magda, nie ma znaczenia - liczą się te dłonie podawane w momencie załamania, dom, gdzie można się schronić przed rosyjskim wojskiem, worek kaszy przekazany podczas głodu. I chociaż w życiu nie zamieniłabym się z bohaterką książki, to chciałabym, żeby odrobinę tego poczucia siostrzeństwa każda z nas poczuła kiedyś we własnym życiu. A tymczasem czytajcie „Akuszerki”, bo to znakomita proza.

Komentarze

Copyright © Bajkonurek