"Wyspa Róży" i "Wspinaczka", czyli europejskie komedie na poprawę humoru
Opisuję je w jednej recenzji nie tylko z braku czasu. Chociaż oba pozornie opowiadają o dwóch zupełnie odległych od siebie wydarzeniach, są w wielu punktach bardzo do siebie podobne. Zarówno "Wspinaczka" jak i "Wyspa Róży" to europejskie produkcje, które opowiadają historie oparte na faktach, w obu bohaterami są marzyciele, które poświęcają niemal wszystko dla realizacji własnego - przyznajmy, w obu przypadkach mocno szalonego - marzenia. W obu to marzenie jest realizowane z tego samego powodu - niespełnionej miłości. I do tego wszystkiego oba wydarzenia z kameralnych stają się medialne i relacjonowane w całym kraju.
"Wyspa Róży"
Rok 1968 kojarzy nam się z krwawo tłumionymi protestami, studencką kontrkulturą i kryzysami politycznymi. Gdy w całej Europie trwała rewolta młodzieży, nawet najmniejsze odstępstwo od normy mogło budzić podejrzenia. Aczkolwiek główny bohater, inżynier idealista Giorgio Rosa, ma swoje własne problemy - gdy zostaje odrzucony przez dziewczynę, wywalony z pracy, a i reszta rzeczywistości nie spełnia jego oczekiwań, postanawia wspólnie z kumplem... stworzyć własne państwo. A konkretnie, wyspę, budując ją na morzach międzynarodowych niedaleko wybrzeża Włoch.
Giorgio, razem z przyjaciółmi, podchodzi do sprawy bardzo poważnie - poza barem serwującym lokalne drinki wyspa ma własny język, herb, walutę, a nawet znaczki. Szalony projekt nieoczekiwanie okazuje się przystanią zarówno dla różnego rodzaju wyrzutków i odmieńców (prym wiedzie tu Tom Wlaschiha w roli Rudy'ego), ludzi, którzy nie mogą się odnaleźć w niewesołej rzeczywistości. A także dla imprezujących studentów, dla których Wyspa Róży staje się przyczółkiem upragnionej wolności. Problem w tym, że w Europie wrze, a gdy Republika Róż ogłasza niepodległość i zwraca się do Rady Europy o uznanie jej jako osobne państwo, nie podoba się to rządowi Włoch. Czy dojdzie do inwazji zbrojnej? Czy coś, co na początku wydawało się jedynie głupim żartem, skończy się tragedią?
"Wyspa Róży", chociaż na pierwszy rzut oka jest beztroską komedią o grupce szaleńców, daje się odczytywać na znacznie więcej sposobów. Trochę tu opowieści o Don Kichocie - marzycielu, który rzuca wyzwanie światu, trochę marzeń o utopii w libertariańskim stylu, trochę refleksji na temat tego, czym właściwie jest wolność, czym jest państwo i jego granice. Można też potraktować film jako bardzo nietypową komedię romantyczną. Opowieść płynie tu bardzo wartko, a w scenariuszu właściwie niczego nie brakuje - każda scena mówi coś o bohaterach, dodaje coś nowego do historii. Dodajmy do tego włoski wakacyjny klimat w połączeniu z tym charakterystycznym podskórnym wrzeniem, jakie znamy z innych filmów o roku '68. Ogląda się ten film lekko i przyjemnie, cały czas kibicując bohaterom, dla których, co widać, twórcy mają wiele sympatii.
"Wspinaczka"
Trudno też nie kibicować bohaterowi drugiego z filmów, czyli Samy'emu ze "Wspinaczki". Zarówno przez swoje senegalskie pochodzenie, jak i sposób ekspresji, kojarzyć się może nieco z głównym bohaterem kultowych "Nietykalnych". Ale w odróżnieniu od niego ma znacznie bardziej sprecyzowany cel: chociaż najdalej w życiu zaszedł na dziewiąte piętro bez windy, chce udowodnić dziewczynie swoją miłość, wchodząc na... Mount Everest.
Podobnie jak Giorgio z poprzedniego filmu, Samy prze do celu jak buldożer - pozyskując szemranych sponsorów, zdobywając patronat lokalnego radia, ignorując zaczepki i podśmiechujki zarówno swoich znajomych i dziennikarzy, jak i patrzących na niego, hehehe, z góry, doświadczonych wspinaczy. Od razu mówię - film traktuję jedynie jako komedię i zupełnie nie wnikam w kwestie moralności i BHP wspinaczki sportowej, bo gdyby przyjrzeć się przygodom Samy'emu pod tym kątem, można dojść do wniosku, że ryzykuje on nie tylko swoje życie, ale też życie innych. Lepiej podejść do filmu jak do bajki - tym bardziej, że "w prawdziwym życiu" wszystko wyglądało inaczej.
"Wspinaczka" to też jeden z tych filmów dających widzowi niesamowitą satysfakcję podczas oglądania. Chyba wszyscy lubimy historie o ludziach w jakiś sposób wykluczonych, którzy jednak własną determinacją udowadniają, że nie ma rzeczy niemożliwych. Chociaż zazwyczaj omijam dalekim łukiem filmy i książki górskie, tu trzymałam kciuki za bohatera, gdy zmagał się z problemami ze sprzętem, brakiem tlenu i własnymi słabościami. Miałam ochotę bić brawo, gdy osiągał kolejne bazy i serio, bardzo chciałam, żeby udało mu się w końcu zdobyć dziewczynę. Zaś końcowe sceny, świetnie nakręcone i zmontowane, to już prawdziwa karuzela emocji.
Oba filmy mają jeszcze coś wspólnego. To przykład tych produkcji, które - chociaż oparte na faktach - korzystają z nich bardzo swobodnie. Gdy rzuciłam się zgłębiać prawdziwe historie bohaterów, okazało się, że sporo elementów zostało przeinaczonych lub wymyślonych przez scenarzystów. Czytając komentarze pod opisami filmów, można znaleźć sporo zarzutów dla twórców, że jak tak można - skoro nie opowiadają całej prawdy i tylko prawdy, najwidoczniej popełniają błąd i generalnie nie znają się na tym, co robią. Zdaniem wielu widzów, jeśli film jest oparty na faktach, to powinien trzymać się ich jak najściślej.
Tymczasem sztuka filmowa polega przede wszystkim - wiem, to brutalne - na kreatywnym okłamywaniu widza. Ba, nawet filmy dokumentalne nie są tak w stu procentach wierne faktom. O ile nie krzywdzi to pierwowzorów bohaterów, o ile dzięki temu film ogląda się lepiej, o ile historia robi się spójniejsza i bardziej udramatyzowana - proszę bardzo, niech scenarzyści i reżyserowie "okłamują" mnie tak dalej. Bo zarówno "Wspinaczka" jak i "Wyspa Róży" rewelacyjnie poprawiły mi humor.
Komentarze
Prześlij komentarz